wtorek, 20 czerwca 2017

Recenzja filmu pt. Peacock

  Ciało między dwojgiem dzielone

 Ile sekretów może skrywać jedno, niewielkie, miasteczko w stanie Nebraska, którego życie toczy się z pozoru leniwie, w spokojnej, sielankowej atmosferze, o której tak często marzą mieszkańcy wielkich miast? Czy w takim miasteczku możliwe jest utrzymanie tajemnicy tak wielkiej, że jej przedstawienie momentalnie wywołałaby skandal wśród lokalnej społeczności, a może i dalej? Michael Lander w swoim pełnometrażowym debiucie filmowym z 2010r, w tytule noszącego nazwę wspomnianego miasteczka, przedstawia nam postać Johna Skillpy, jednego z mieszkańców Peacock. Mężczyzna w średnim wieku, urzędnik bankowy, rzetelnie wykonujący swoją pracę. Cichy, nie prowadzi życia towarzyskiego, nie roztrwania zarobionych pieniędzy, z nikim się nie spotyka. Praca, zakupy w sklepie i dom. Postrzegany przez wszystkich jak nikomu niezawadzający cień.
   Jednak tą prostą harmonię zaburza jeden, całkiem spory wypadek, kiedy to pociąg wjeżdża na posesję John'ego, akurat w momencie kiedy mężczyzna nie ma w sobie nic z oblicza, tak znanego reszcie sąsiadom. Z peruką na głowie, w kobiecych ubraniach, jako domowa gospodyni udaje mu się cało wyjść z tej tragedii, jednak to inne "ja" bohatera szybko zostaje zauważone przez zbiór gapiów, którzy nie widząc w tej uroczej postaci introwertycznego urzędnika, biorą ją za jego żonę. Ten aspekt filmu, w którym tak wiele ludzi z łatwością przyjmuje do siebie to jedno założenie wydał mi się bardzo absurdalny w całej tej, logicznie prowadzonej fabule. Dziwiło mnie, że nawet jedna osoba nie próbuje dociekać się innego wyjaśnienia, nie zastawiając się, czemu wcześniej jej nie widziano, albo dlaczego nie widuje się ich razem? Jednak, by nie psuć sobie przyjemności z oglądania nałożyłam to na barki tego, że w chwili zaskoczenia, tłum zwykł przyjmować jedną, rzuconą przez kogoś opinię, nie próbując wnikać w nią głębiej, aż w końcu i tak o niej zapomina i wraca do normalnego życia. I rzeczywiście wszyscy wrócili do swojej codzienności, poza naszym głównym bohaterem, którego życie przewróciło się nagle do góry nogami.
   Wraz z wypadkiem odkryto Emmę, chowaną przed światem, drugą osobowość Johna, z którą zwykł pisać liściki, w którą zamieniał się po powrocie do domu i tuż przed snem, wracał z powrotem do swojej pierwszej postaci. Jego alter ego, które po rozmowie z rzeczniczką prawa kobiet Fanny Crill, zagraną przez Susan Sarandon, zaczyna uwalniać się z pudełka, w którym w sposób przenośny i dosłowny zamknął ją John. Wychodzi silna osobowość, która nagle zaczyna marzyć o czymś innym, niż o siedzeniu w domu, praniu, gotowaniu i sprzątaniu. Dominująca kobieta, która swoimi decyzjami zaczyna psuć uporządkowane życie John'ego, mieszając go w sprawy, które go przerażają i wcale nie chce się w nie zaangażować. Mamy przed sobą półtoragodzinny obraz wewnętrznej walki osoby psychicznie chorej, którą w genialny sposób wykreował Cillian Murphy.
   Postać Skillpy nie wydaje się prosta do odegrania, zważając na fakt jego podwójnego ego, które tak bardzo różni się między sobą. Należało zachować delikatną kobiecość Emmy, przeplatając ją z autystyczną naturą Johna. Murphy podołał swojemu zadaniu, przekonując nas do autentyczności swojej postaci, a nawet wychodząc poza nią. W tak trudnej roli, posługując się przede wszystkim gestami, ruchem ciała i jakże ekspresyjną mimiką twarzy stworzył bohatera, którego nie da się nie zapamiętać. Przedobrzył swoją postać, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa, tak jakby wszedł w nią całym sobą i połączył swój codzienny obraz życia z brawurowym aktorstwem, w całości tworząc skomplikowany rys psychologiczny bohatera. Jestem urzeczona jego talentem, który odbija się tutaj nawet bardziej, niż w znanej pozycji Śniadanie na Plutonie, gdyż zagranie postaci tak skomplikowanej, w tak mistrzowski sposób jest wręcz warty Oscara . Najbardziej oddaje to jedna z końcowych scen, w którym to jedna z jego osobowości podszywa się pod drugą, robiąc to w sposób zauważalny tylko dla uważnego widza. Ale, by właściwie zrozumieć i odebrać Peacock trzeba być właśnie takim spostrzegawczym obserwatorem.
   Nie można oglądać tego filmu, robiąc parę rzeczy naraz, trzeba być skupionym, bo może nam uciec coś istotnego, a my sami pogubimy się w tej pozornie mało skomplikowanej opowieści, która opowiada przecież historię tylko jednego bohatera. Jednak dotyka ona większego problemu, jakim jest życie osoby chorej psychicznie, zaszczutej własną psychiką i tego jak jej problem odbija się na osobach jej bliskich, lub jakoś z nią powiązanych. Istotnym pytaniem jest jeszcze, w jakim stopniu traumatyczne przeżycia przeszłości mogą odbić się na późniejszej psychice człowieka i, czy w ogóle możliwe jest poradzenie sobie z traumą? Film jest bardzo intrygujący, pozostawiający po sobie wiele przemyśleń na wcześniejsze pytania, i próbujący jakoś skonfrontować publiczność z tym często unikanym tematem. My, poświęceni swojemu życiu i swoim codziennym problemom, nie bardzo zdajemy sobie sprawę, a może też nie bardzo chcemy zdawać sobie sprawę z wewnętrznych pułapek i demonów żyjących w osobach takich jak John Skillpa. Film ma mocne zakończenie, pozostawiające jednak wiele nieścisłości i niedopowiedzeń, dając widzowi możliwość własnego dokończenia historii, a także prowokując dyskusję na jego temat. Peacock to film ciężki, w głębokim znaczeniu tego słowa. Potrafi zmęczyć, potrafi zniesmaczyć, ale głęboko zapada w pamięci. Ten obraz potęguje jeszcze niepokojąca muzyka, która towarzyszy nam już od samego początku trwania seansu, oraz smutne, jakby pozbawione kolorów zdjęcia, które nawet na tle natury wyglądają posępnie. Osoby szukające niebanalnego, trudnego kina psychologicznego, nie powinny czuć się zawiedzione.


Recenzja filmu pt. Rochomy Zamek Hauru

Małe arcydzieło japońskiej animacji

  Już swoich poprzednich pozycjach, takich jak Mój sąsiad Totoro, czy oscarowe Spirited Away: W krainie bogów, Hayao Miyzaki udowodnił swój ogromny talent do kreowania światów magicznych, a jednocześnie bardzo rzeczywistych, które mają pozyskać uznanie widza. Jestem zachwycona każdym jego dziełem, a także większością pozostałych filmów studia Ghibli, ale moją ulubioną historią na zawsze pozostanie ta o Sophie- o młodej, niezbyt ładnej modystce, która n
a wskutek okropnej klątwy zostaje przemieniona w staruszkę. Wiedząc, że w takiej postaci nie może dłużej zostać w swoim mieście, opuszcza je. Błąkając się samotnie po pustkowiach trafia do zaczarowanego zamku, którego gospodarzem jest niezwykle urodziwy czarnoksiężnik Hauru. Tak rozpoczyna się niezwykła historia opowiadająca o poszukiwaniach własnego "ja", lub jak w przypadku tytułowego bohatera przemiany z dziecka w mężczyznę.
   Film w zabawny, ale i poruszający sposób omawia powyższe kwestie, dodatkowo obrazując historię na tle wojny. Reżyser poświęcił jej całkiem sporo uwagi, chociaż wcale nie tworzył filmu wojennego, skupiającego się na działaniach zbrojnych, jej przyczynach skutkach i całej tragedii jaką ze sobą niesie, ale mimo to jej temat jest istotny i bardzo kluczowy dla całości oglądanego obrazu. To właśnie ona i niebezpieczeństwo, które ze sobą niesie było jednym z prowodyrów zmian, które zaszły w naszych bohaterach. Drugim jeszcze ważniejszym elementem, który wpłynął jakoś na ich losy jest miłość. I to w różnym rodzaju znaczenia tego słowa. Ale dopiero wtedy, gdy zaczyna ona rosnąć w siłę daje możliwość bohaterom naprawienia czegoś w swoim życiu. Chociaż ta możliwość może się wiązać z wieloma trudnościami i przykrościami, co w filmie świetnie oddała konfrontacja czarnoksiężnika Hauru z jego byłą ukochaną, wiedźmą z Pustkowia.
   Tym co najbardziej spodobało mi się w tym dosłownie czarodziejskim obrazie, jest brak podziału na postacie dobre i złe, który występuję w większości baśniach. Każdy ma tutaj swój indywidualny charakter, wyraźnie zarysowany- reżyser nie skupia się tylko na parze głównych bohaterów, a chociaż można by wyróżnić osoby, które trochę bardziej niż reszta aspirują na te negatywne i pozytywne, to u każdego z nich można by wypisać jego wady i zalety. Chociażby zakompleksienie Sophie, stykające się jednocześnie z jej optymizmem, czy połączenie egocentryzmu i lenistwa tytułowego bohatera z jego potrzebą chronienia bliskich mu osób. W jednej z przekomicznych scen jego skupienie na własnej osobie przybiera wręcz postać czystej przesady i wariactwa. Jednak poza nią w filmie było dużo więcej humoru, który na przemian przeplatał się ze scenami na przemian wzruszającymi, czy nawet mrocznymi, a ja nie potrafiłabym wybrać swojego ulubionego fragmentu. Zachwycona bowiem jestem każdym momentem tej opowieści, każda minuta sprawiła mi wiele przyjemności.
   Mimo, że bohaterowie to postacie animowane to jednak są prawdziwi i bardzo przekonujący. W prosty, ale szczery sposób rysownicy oddali ekspresję ich ruchów, mimikę twarzy, która w połączeniu ze znakomitym polskim dubbingiem, wypadającym lepiej niż w japońskiej wersji, stworzyła obraz prezentujący się naprawdę godnie i przekonująco. Aktorzy bardzo mocno wczuli się w swoje role i chociaż przyszło im tylko podkładać pod nie głosy, zrobili to na najwyższym poziomie. Szczególnie wyróżniał się wśród nich Jarosław Boberek, wcielający się w rolę demona Kalcifera. Właściwie to cała oprawa audiowizualna zasługuje na gromkie brawa, gdyż to właśnie ona jest w połowie odpowiedzialna za sukces filmu. Łagodne, pastelowe tła, które ze swoją drobiazgowością i dbałością o detale są wręcz ucztą dla naszych oczu. Przepiękna muzyka rozbrzmiewająca w tle i budująca napięcia. Zwykle robiła to w sposób subtelny i niezauważalny, ale był w filmie jeden moment, w którym to właśnie ona zbudowała atmosferę całej sceny, budząc konieczną tam grozę.
   Na zakończenie chciałabym jeszcze porównać ów film z jego książkowym pierwowzorem o tym samym tytule, napisanym przed Dianę Wynne Jones. Film i książka to dwa różne, rodzaje sztuki, posiadające inne wartości artystyczne, prezentujące inną formę obrazu. Mimo to, niestety wśród ogółu większości przyjęło się przyjmować wyższość książki nad filmem. Jednak Ruchomy Zamek Hauru jest jednym z takich przypadków, które mogą zaprzeczyć temu naiwnemu stwierdzeniu, które i ja niestety kiedyś powielałam. Powieść autorki nie wywarła na mnie zbyt pozytywnego wrażenia. Fabuła w niej jest zbyt infantylna, bohaterowie odpychający, z wcześniej wspomnianym podziałem na "ci dobrzy i ci źli", ale mimo wszystko jednak historia, bez której omawiany przeze mnie film nigdy by nie powstał. I nie mogę się teraz nadziwić geniuszowi Miyzakiego, że udało mu się tak dobrze odzielić lepsze i gorsze aspekty książki, i z tych pierwszych stworzyć naprawdę mistrzowską animację. Gdybym miała ją oceniać w kategorii punktowej, bez wahania przyznałabym jej całą pulę. Jest to małe arcydzieło japońskiej animacji, które wciąga nas już od pierwszych minut trwania seansu, zaskakuje i czaruje. Pewnie i znajdą się też tacy, którzy się ze mną nie zgodzą, których film zmęczy i znudzi, ale nie znam na świecie takiej pozycji, książkowej, czy filmowej, która spodobałaby się każdemu. Ruchomy Zamek Hauru mogłabym polecić wszystkim, dzieciom, dorosłym, sceptykom i miłośnikom animacji. Chociażby po to, by zmierzyli się z tak poruszającym i jednym z najbardziej oryginalnych dla tego gatunku zakończeniem, odkrywającym tajemnicę, która w trakcie całej tej bajecznej podróży, po kryjomu została zasiana. Ja jestem w nim zakochana.

Recenzja filmu pt. Ostatnie Kuszenie Chrystusa

 Bóg nie całkiem doskonały

Tematyka tego filmu jest mi bardzo bliska, bo chociaż nie jestem chrześcijanką, to jednak osobą głęboko wierzącą i zafascynowaną postacią Jezusa Chrystusa, a to właśnie obraz jego życia przedstawia nam Martin Scorsese w swoim dziele z 1988r, pt. Ostatnie Kuszenie Chrystusa. Film przez wielu został uznany za bardzo kontrowersyjny, wrecz obrazoburczy i chociaż ja sama takich odczuć nie mam, rozumiem osoby, które mogły poczuć się urażone.
   Już pierwsze sceny, w których to grany przez Willema Dafoe Jezus buduje krzyże dla żydowskich skazańców, czy spotyka się ze swoja niedoszłą ukochaną Marią Magdaleną w domu rozpusty, przygotowują nas na to, że nie powinniśmy oczekiwać kolejnego filmu religijnego podobnego do Jezus z 1979, skupiającego się na naukach i dokonaniach biblijnego Mesjasza. Te aspekty oczywiście pojawiają się, ale są jakby odłożone na bok, a cała treść skupia się przede wszystkim na psychice głównego bohatera. Postać tak znana i tak bliska sercom wielu ludzi zostaje nam pokazana od bardziej brudnej, ciemnej, ale za to rzeczywistej strony. Film Scorsese nie ukazuje nam Boga pełnego miłości, pewnego swoich działań i decyzji, a człowieka. Małego, biednego człowieka ze wszystkimi jego niedoskonałościami, nękanego burzliwymi emocjami, pełnego wątpliwości. Dzięki autentycznej grze aktorskiej mamy możliwość zagłębić się we wnętrzu postaci, która nie do końca rozumie przydzielone jej zadanie, próbuje się w nim odnaleźć, popadając w skrajności. Filmowego Jezusa, nie potrafiącego uporać się z całym tym wewnętrznym rozdarciem, w końcu dotyka szaleństwo, które doskonale przedstawiono w scenie, gdzie po czteredziestu dniach rozłąki powraca do swoich uczniów i z obłąkańczym wyrazem twarzy wyjmuje z piersi swoje serce. Jednak napięcie rośnie i kolejne minuty filmu podchodzą już pod obraz czystego wariactwa, które momentami mogłoby być śmieszne, gdyby nie to o kim i o czym jest to dzieło. Spodobało mi się, że te sceny, których czytając Biblię nie potrafiłam zrozumieć, w których dobry Jezus wyrzeka się swojej matki, czy mówi że przyniósł ludziom wojnę, nie pokój, zostały podłożone pod tą jego chwilę słabości i szalenstwa.
   Moje uznanie otrzymał również fakt, że postać Judasza, grana przez Harveya Keitla, która tak często mieszana jest z błotem otrzymała tutaj drugą szansę, a reżyser pokusił się na to, by przedstawić go od lepszej strony, kogoś kto wcale nie chciał zdradzić swojego Mistrza i przyjaciela, ale musiał to zrobić, by wypełnić "Boski Plan". Scena w, której rozmawia o tym z Jezusem jest przepiękna i świetnie zagrana, aktorzy mimiką i gestem zbudowali napięcie, a słowa które wtedy padły wyryły się w mojej pamięci.
   Jednak to nie zachowanie Jezusa i przypisana mu osobowość, ani nawet nowa odsłona "zdradliwego" apostoła tak bardzo zbulwersowaly niektórych odbiorców, a sceny poprzedzające samo zakończenie . Nie chciąc zdradzać tego co wydarzyło sie na ekranie, powiem tyle że przywodzą mi one na myśl fragmenty z oodnalezionej w XX wieku księgi, nazwaną przez Billy'ego Meiera Talmud Jmmanuel, czy z napisanej przez Harlana Margolda Alchemii Życia. Oczywiście są to moje skojarzenia, bo autor książki Nikos Kazantzakis na podstawie której Martin wyreżyserował swój film nie mógł spotkać się z wymienionymi wyżej pozycjami, które opublikowano dużo później, niż jego powieść. Sporo podobieństwa jednak było, a mnie uszczęśliwił zabieg przedstawiony w filmie, bo chociaż nie do końca łączył się on z moimi religinymi przekonaniami to i tak bliżej mi było do takiego rozwiązania, niż do tego, które znamy z Ewangelii. To nowe, inne, według mnie bardziej szczęśliwe zakończenie historii Jezusa Chrystusa, nie mogłoby się jednak przyjąć w świecie, w którym ogromna liczba ludzi jest wyznania chrześcijańskiego i po prostu nie zaakceptowałaby go. Już sam fakt zaproponowania czegoś takiego wzburzył wspomniane przeze mnie kontrowersje. I pewnie, gdyby nie dwie, ostatnie minuty filmu, które tłumaczą tytuł i są jakby puentą całego obrazu, być może nigdy nie mielibyśmy okazji obejrzeć tej produkcji, która mogłaby nie zostać dopuszczone do kin i do sprzedaży. Więc chociaż zabolał mnie sam finał i powrót do chrześcijańskiej idei, mimo że dla większości to właśnie ona była w nim najważniejsza, co całkowicie rozumiem i szanuję, po czasie i ja jestem zadowolona z tego, że mimo wszystko się pojawiła.
   Poza wciągającą fabułą, która chociaż niby tak znana, jest tutaj tak zupełnie nieprzewidywalna i zaskakująca, oraz aktorstwem, które w swojej bezpośredniości nie było przedobrzone, ani zbyt skąpe, tym co jeszcze wyróżniało Ostatnie Kuszenie Chrystusa była muzyka i zdjęcia. Brak tu było jakichkolwiek efektów specjalnych, czy utworów które mogłyby zapaść na dłużej w ucho, jednak pewne operowanie kamerą i ilustracje muzyczne odpowiednio dobrane pod kręcone sceny, zbudowały świetny klimat, który pozwolił nam na większe zagłębienie się w tamtych czasach i kulturze
   Omawiany przeze mnie film jest jednym z lepszych, jeśli nie najlepszych filmów w tej tematyce, i cieszę się, że miałam możliwość zobaczenia go, ale nie sądze, bym prędko do niego wróciła. Należy on bowiem do takiego rodzaju sztuki, która nie ma na celu nas urzekać i na siłę do siebie przekonywać, a pobudzić do myślenia i pozostać w naszej pamięci na jak najdłuższy okres czasu. Myślę, że o to właśnie chodziło reżyserowi, który zaryzykował i stworzył film, który nie każdemu się spodoba, który mimo tego, że na końcu zdecydował się na to, by jednak trochę zbliżyć do innych filmów, które opowiadają tą opowieść, to jednak potrafi oburzyć, a mimo to jest filmem inteligentym, psychologicznym i biorącym w znak zapytania istotę boskości i człowieczeństwa Jezusa Chrystusa.