Małe arcydzieło japońskiej animacji
Już swoich poprzednich pozycjach, takich jak Mój sąsiad Totoro, czy oscarowe Spirited Away: W krainie bogów, Hayao Miyzaki udowodnił swój ogromny talent do kreowania światów magicznych, a jednocześnie bardzo rzeczywistych, które mają pozyskać uznanie widza. Jestem zachwycona każdym jego dziełem, a także większością pozostałych filmów studia Ghibli, ale moją ulubioną historią na zawsze pozostanie ta o Sophie- o młodej, niezbyt ładnej modystce, która na wskutek okropnej klątwy zostaje przemieniona w staruszkę. Wiedząc, że w takiej postaci nie może dłużej zostać w swoim mieście, opuszcza je. Błąkając się samotnie po pustkowiach trafia do zaczarowanego zamku, którego gospodarzem jest niezwykle urodziwy czarnoksiężnik Hauru. Tak rozpoczyna się niezwykła historia opowiadająca o poszukiwaniach własnego "ja", lub jak w przypadku tytułowego bohatera przemiany z dziecka w mężczyznę.
Film w zabawny, ale i poruszający sposób omawia powyższe kwestie, dodatkowo obrazując historię na tle wojny. Reżyser poświęcił jej całkiem sporo uwagi, chociaż wcale nie tworzył filmu wojennego, skupiającego się na działaniach zbrojnych, jej przyczynach skutkach i całej tragedii jaką ze sobą niesie, ale mimo to jej temat jest istotny i bardzo kluczowy dla całości oglądanego obrazu. To właśnie ona i niebezpieczeństwo, które ze sobą niesie było jednym z prowodyrów zmian, które zaszły w naszych bohaterach. Drugim jeszcze ważniejszym elementem, który wpłynął jakoś na ich losy jest miłość. I to w różnym rodzaju znaczenia tego słowa. Ale dopiero wtedy, gdy zaczyna ona rosnąć w siłę daje możliwość bohaterom naprawienia czegoś w swoim życiu. Chociaż ta możliwość może się wiązać z wieloma trudnościami i przykrościami, co w filmie świetnie oddała konfrontacja czarnoksiężnika Hauru z jego byłą ukochaną, wiedźmą z Pustkowia.
Tym co najbardziej spodobało mi się w tym dosłownie czarodziejskim obrazie, jest brak podziału na postacie dobre i złe, który występuję w większości baśniach. Każdy ma tutaj swój indywidualny charakter, wyraźnie zarysowany- reżyser nie skupia się tylko na parze głównych bohaterów, a chociaż można by wyróżnić osoby, które trochę bardziej niż reszta aspirują na te negatywne i pozytywne, to u każdego z nich można by wypisać jego wady i zalety. Chociażby zakompleksienie Sophie, stykające się jednocześnie z jej optymizmem, czy połączenie egocentryzmu i lenistwa tytułowego bohatera z jego potrzebą chronienia bliskich mu osób. W jednej z przekomicznych scen jego skupienie na własnej osobie przybiera wręcz postać czystej przesady i wariactwa. Jednak poza nią w filmie było dużo więcej humoru, który na przemian przeplatał się ze scenami na przemian wzruszającymi, czy nawet mrocznymi, a ja nie potrafiłabym wybrać swojego ulubionego fragmentu. Zachwycona bowiem jestem każdym momentem tej opowieści, każda minuta sprawiła mi wiele przyjemności.
Mimo, że bohaterowie to postacie animowane to jednak są prawdziwi i bardzo przekonujący. W prosty, ale szczery sposób rysownicy oddali ekspresję ich ruchów, mimikę twarzy, która w połączeniu ze znakomitym polskim dubbingiem, wypadającym lepiej niż w japońskiej wersji, stworzyła obraz prezentujący się naprawdę godnie i przekonująco. Aktorzy bardzo mocno wczuli się w swoje role i chociaż przyszło im tylko podkładać pod nie głosy, zrobili to na najwyższym poziomie. Szczególnie wyróżniał się wśród nich Jarosław Boberek, wcielający się w rolę demona Kalcifera. Właściwie to cała oprawa audiowizualna zasługuje na gromkie brawa, gdyż to właśnie ona jest w połowie odpowiedzialna za sukces filmu. Łagodne, pastelowe tła, które ze swoją drobiazgowością i dbałością o detale są wręcz ucztą dla naszych oczu. Przepiękna muzyka rozbrzmiewająca w tle i budująca napięcia. Zwykle robiła to w sposób subtelny i niezauważalny, ale był w filmie jeden moment, w którym to właśnie ona zbudowała atmosferę całej sceny, budząc konieczną tam grozę.
Na zakończenie chciałabym jeszcze porównać ów film z jego książkowym pierwowzorem o tym samym tytule, napisanym przed Dianę Wynne Jones. Film i książka to dwa różne, rodzaje sztuki, posiadające inne wartości artystyczne, prezentujące inną formę obrazu. Mimo to, niestety wśród ogółu większości przyjęło się przyjmować wyższość książki nad filmem. Jednak Ruchomy Zamek Hauru jest jednym z takich przypadków, które mogą zaprzeczyć temu naiwnemu stwierdzeniu, które i ja niestety kiedyś powielałam. Powieść autorki nie wywarła na mnie zbyt pozytywnego wrażenia. Fabuła w niej jest zbyt infantylna, bohaterowie odpychający, z wcześniej wspomnianym podziałem na "ci dobrzy i ci źli", ale mimo wszystko jednak historia, bez której omawiany przeze mnie film nigdy by nie powstał. I nie mogę się teraz nadziwić geniuszowi Miyzakiego, że udało mu się tak dobrze odzielić lepsze i gorsze aspekty książki, i z tych pierwszych stworzyć naprawdę mistrzowską animację. Gdybym miała ją oceniać w kategorii punktowej, bez wahania przyznałabym jej całą pulę. Jest to małe arcydzieło japońskiej animacji, które wciąga nas już od pierwszych minut trwania seansu, zaskakuje i czaruje. Pewnie i znajdą się też tacy, którzy się ze mną nie zgodzą, których film zmęczy i znudzi, ale nie znam na świecie takiej pozycji, książkowej, czy filmowej, która spodobałaby się każdemu. Ruchomy Zamek Hauru mogłabym polecić wszystkim, dzieciom, dorosłym, sceptykom i miłośnikom animacji. Chociażby po to, by zmierzyli się z tak poruszającym i jednym z najbardziej oryginalnych dla tego gatunku zakończeniem, odkrywającym tajemnicę, która w trakcie całej tej bajecznej podróży, po kryjomu została zasiana. Ja jestem w nim zakochana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz