I nie jestem terrorystą

Już sama tematyka filmu jest "trochę" poważniejsza, niż w tak sławnych produkcjach, które również lubię, jak np. Żona dla zuchwałych czy Czasem słońce, czasem deszcz. Opowiada historię człowieka innego niż wszyscy. Rizvan Khan, mężczyzna z syndromem Aspergera. Wyznawca islamu, który nie jest terrorystą. Poprzednie zdanie jest idealnym hasłem przewodnim, które obrazuje nam główną problematykę filmu. W szaleńczym akcie desperacji, pod namową żony, Rizwan wyrusza w podróż życia, chcąc za wszelką cenę skontaktować się z prezydentem USA i wprost powiedzieć mu o swoich pokojowych zamiarach wobec innych. Dookoła jednak wszechobecny rasizm i strach przed przedstawicielami innej religii. Oczywiście strach jak najbardziej uzasadniony, akcja filmu dzieje się po 11 września 2001, w czasie wojny na tle religijnym, kiedy to Amerykę okryła największa fala terroryzmu, kiedy biali ludzie przestali czuć się bezpiecznie na ulicach, opłakiwali poległych synów, mężów, braci i drżeli widząc człowieka o ciemniejszym kolorze skóry. Drżeli, czując się zagrożeni, a czując się zagrożeni, próbowali okazać swoją siłę. Sami chcieli wzbudzać strach, chcieli pokazać swoją pogardę, wyznaczali barierę między sobą, a innymi. Innymi, zwykłymi ludźmi, mającymi nie to same wyznanie. Błędne koło, prawda? A jednak rzeczywistość ukazana na filmie, wcale nie jest zmyślona i jakże idealnie odnosi się do tego, jaką obecnie mamy sytuację w Polsce i Europie, związana z napływającą falą imigrantów. W społeczeństwie przestano dostrzegać człowieka, a zaczęto widzieć ogólne zagrożenie. Temat dosyć kontrowersyjny i wzbudzający wiele emocji, a jednak reżyser zdecydował się na ten odważny krok i w przepiękny sposób zobrazował nam swój punkt widzenia na to wszystko, nie obrażając przy tym nikogo i nie stając po żadnej ze stron. Bo mimo, że dotknął ogółu wszystkich ludzi, nie na nich skupił swoją narrację.
Skupił ją na człowieku, jednym konkretnym przypadku. Człowieku głębokiej wiary, mającym w kieszeni nieskończone zasoby dobra, którymi każdego chętnie obdarza. Będącego niczym tęcza na tle szarego nieba. Człowieku, który nienawidzi koloru żółtego i głośnych dźwięków, jest bezpośredni i ujmująco szczery, w niecodzienny sposób wyraża swoje uczucia, ma naprawdę dobrą pamięć i wszystko bierze na poważnie. Przez swoją przypadłość wydaje się nieco wyizolowany od reszty ludzi, ale mimo to nie czuje powodów, by kryć się ze swoją "chorobą". Czasami wydawało mi się, że wręcz się nią szczyci. Kolejny problem, który reżyser poruszył w filmie. Chociaż może nazywanie tego problemem, lub chorobą, którą wzięłam w cudzysłów, jest błędem z mojej strony. Oczywiście, że nasz bohater przez tą lekką odmianę autyzmu, z którą żyje, napotyka wiele przeszkód i często jest to powodem sytuacji, które nie zawsze są dobre w konsekwencjach (choć i takie też mu się przytrafiają), ale to również jest problemem społeczeństwa, nie pojedynczej jednostki, która jest szczęśliwa, będąc tym kim jest. I tutaj chciałabym pochwalić aktora Shah Rukh Khana, również wyznawcę islamu, który fenomenalnie oddał osobowość głównego bohatera. O ile czasami w innych filmach z jego udziałem, można doszukać się lekkiej przesady w grze aktorskiej, tak tutaj kreując postać kompletnie inną od jego pozostałych ról, udowodnił, że talent jednak ma. I gdyby nie inne role, które z nim później widziałam, mogłabym żyć w przekonaniu, że do filmu naprawdę wzięli osobę z zespołem Aspergera. Równie dobrze spisała się Kajol, grająca partnerkę głównego bohatera, która swoją prostotą i ciepłem (nie)zwykłej hinduskiej dziewczyny od razu wzbudziła moją sympatię. Czuć tutaj tą wielką miłość, którą wiązała parę bohaterów. Prostą, a taką prawdziwą i, której bez względu na trudności i przeszkody kibicuje się do samego końca.
Jednak nie tylko aktorstwo i sama opowieść sprawia, że Nazywam się Khan jest tak piękny. Cała oprawa audiowizualna była zachwycająca. Nie znajdziecie tutaj typowych dla filmów bollywoodzkich tańców z idealną choreografią i lekko zalatujących kiczem utworów (będących często największą siłą indyjskich produkcji), a przepiękne teledyski, które cały czas prowadzą fabułę do przodu, wpadająca w ucho muzykę i Amerykę przedstawioną w całej gamie kolorów, tak bardzo kontrastującą na tle burych i smutnych Indii. Jednym z zarzutów, które otrzymał Nazywam się Khan jest to, że jest zbyt zamerykanizowany. Może trochę w tym prawdy jest, ale z drugiej strony otrzymuje recenzje, że jednak jest zbyt przesłodzony i cukierkowy jak to każdy film popularnego hindi reżysera. Gdzie wiec jest racja? Myślę, że jakoś pośrodku. Produkcja przeniosła z ekranów bollywoodzkich hitów to co najlepsze: wiarę że świat wcale nie musi być, aż tak okrutny i zawsze jest miejsce na szczęśliwe zakończenie. Jednak kierując się myślą amerykańskich reżyserów całość była bardziej realistyczna i dynamiczna, a historia mimo, że balansująca gdzieś na granicy baśni a prawdziwego życia, była istną mieszanką wybuchową. Pisząc recenzję i wspominając moje doświadczenie towarzyszące mi w trakcie seansu mam łzy w oczach i miałam je już od pierwszej połowy filmu, aż do samego końca. Poruszona ogromem miłości, który bił z ekranu, śmiało mogę napisać, że jest to jeden z najpiękniejszych filmów jaki miałam zaszczyt obejrzeć. Bije z niego prosty, choć tak często zapominany przekaz, który mam nadzieję każdemu uda się odnaleźć. Kłaniam się przed wszystkimi, którzy się zaangażowali w to widowisko.
Świetny, wzruszający film. Oglądałam kilka lat temu i zrobił na mnie bardzo duże wrażenie.Bardzo trafna i dobra recenzja oraz ciekawe przemyślenia. Maria Jolanta Krzymińska
OdpowiedzUsuńZgodzę się z Twoją recenzją w 100%. Niesamowity film. Paradoksalnie, dla hindusów może wydać się zbyt zamerykanizowany, a dla innych nadal pozostanie 'bollywoodem' :)
OdpowiedzUsuńMasz bardzo fajny styl pisania. Będę tu zaglądać ;)